a dlaczego dzikim? o tym już po kolei...
bułgarskie jedzenie, które najkrócej można podsumować jako "olej + sól" poważnie zaszkodziło naszym żołądkom. zaszkodziło do tego stopnia, że ostatni tydzień upłynął nam na pizzy i sałatce szopskiej czyli jedynym jadalnym daniu.
potrawy są podawane w "tradycyjnej" ceramice, która dziwnym trafem kojarzy się mi się z wakacjami w małopolskiej wsi ;)
bułgaria to kraj ludzi otwartych, którzy uwielbiają dosiadać się w knajpie do innych. tym samym prawie zawsze mieliśmy mniej lub bardziej rozgadanych towarzyszy posiłku.
bariera językowa nie stanowi problemu, a o tym przekonałam się już pierwszego dnia przy spotkaniu z właścicielką naszego pensjonatu i jej szaloną mamuśką ;)
ona do mnie mówiły po bułgarsku, ja do nich po polsku. nikt nic nie rozumiał, ale było śmiesznie.
kolejną bułgarską atrakcją były mewy - całkiem dorodne, wrzeszczące stworzenia, których dopatrywaliśmy się jako dania w bułgarskiej kuchni.
mewizna, dla turystów "chicken" jest zapiekana na wielkich rożnach i serwowana w ćwiartkach lub połówkach.
wyłapywaniem mew zajmują się profesjonalni "mewboye". w bardziej rozwiniętych restauracjach na dachach działają słoneczne grille, takie jak na poniższym zdjęciu:
bułgarskim przysmakiem są kiełbaski z grilla, podawane w dość nietypowej formie
a oto bułgarska mussaka, która do dzisiaj śni mi się w najgorszych koszmarach
serwowana z kwaśnym mlekiem i surową białą kapustą... nie ma się co dziwić, że mój żołądek powiedział "dość"...
a oto miejscowe piwo zagorka. na zdjęciu w wersji "gold" czyli tylko 4%
i coś co przenosiło nas do nieba: pyszne, białe, półwytrawne winko!